wtorek, 8 stycznia 2013

"Jak sie szlachta bawi, to na koszta nie paczy"

Tak mnie co roku nachodzi, z okazji fety świąteczno-noworocznej na umiarkowany hejt, a raczej takie "yyy...ale że co?", jak patrzę na przepychankę sklepową i reklamy coli już od połowy listopada, bieganinę, stresy, harówkę, a wszystko to uwieńczone obżarstwem i najebką i poprawione jeszcze z okazji Nowego Roku, z pierdolnięciem, buracką petardą. Tak, racja, nienawidzę świat...już się wywnetrzam na ten temat.

Jako dziecko z rodziny bez tradycji, korzeni i wiary, antyklerykalnej i przeciwnej narzucaniu komukolwiek czegokolwiek- święta ze wczesnego dzieciństwa wspominam miło i ze łzą w oku. Było leżenie do góry brzuchem, babcie, ciocie, dziadki w odwiedzinach, granie w karty i planszówki, czytanie książek, rysowanie, spacery, sanki, wyjazdy do mojego ulubionego wujka, który miał przedwojenny gramofon i miliardy albumów z malarstwem, było słodyczy dużo, w sumie chyba niespecjalnie kojarzyłam to z jakimiś narodzinami dziecka sprzed dwóch tysięcy lat, ale było fajnie. Dlatego mając lat nieco wiecej i z lekka socjalizując się z resztą świata, byłam dość zdziwiona, że gdzie indziej wyglada to tak....niespecjalnie miło. Zresztą, później było coraz gorzej- mając lat 13-14 zobaczyłam, jak "tradycyjnie" powinno to wyglądać- dzieci zapierdalają jak murzyni na plantacji bawełny, myjac fugi w łazience szczotką do zębów, matki czerwone na gębie stoją godzinami nad garem, z małą przerwą na dysk wypadający przy lepieniu uszek, ojcowie ogólnie jak to ojcowie przed imprezą- naprawiają, targają, kupują i są ogólnie podkurwieni.I to wszystko po to, żeby babcia Jadzia, ciocia Lodzia i wyjek Zbyszek byli oniemiali z zachwytu, jaką to mają idealną, opływająca w dostatki rodzinę....Miałam koleżankę z bardzo konserwatywnej, tradycyjnej, turbo katolickiej rodziny, gdzie tak to wyglądało i strasznie jej współczułam- tej napinki, kilku dni w stresie, atmosferze jak z filmu Hitchcocka, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ojciec strzeli ci gazetą po ryju, a matka szmatą po plecach....No ale mieli nieskazitelnie białe obrusy, choinkę, 30 osób w 40 metrowym mieszkaniu, tony badziewia w ramach prezentów, ważne, że drogie, chuj z tym, czy nadające się komukolwiek do czegokolwiek....a finałem była zazwyczaj wyprawa na pasterkę chwiejnym krokiem, chrapanie w kościele w oparach bimbru i śledzi, cichy bełt pod ławkę, a nieraz wujek i tej pasterki nie doczekał, bo w sałatką zarył facjatą. I po to te nerwy, wydawanie kasy, kupowanie, szał, bieganie z obłędem w oczach od półki z alkoholem do akwarium z karpiami...

Myślicie, serio, że się Bozia cieszy, jak rozwalacie niewinnej rybie głowę młotkiem?


Wtedy wydawalo mi się to straszne, męczące, ogólnie nie mój świat...teraz jest gorzej, bo jak dziecku nie kupisz laptopa, najnowszej komórki i nie dodasz do tego plejki trójki z kompletem gier, lalki z karetą, narzeczonym, dzieckiem, wózkiem na dziecko i domkiem oraz Chevroletem, to w ogóle możesz nie przychodzić na tę jakże rodzinną ucztę....Teraz już matka uszek nie lepi, zamawia catering, wydaje pół kredytu na kreacje wigilijną wedle rad w "Pani" czy innym "Zwierciadle" (śliniaczek dla młodego od projektanta, rzecz jasna, żeby zachlapał barszczem od Magdy Gessler i sprzedał na Allegro), są i takie odpały, że ludzie kładą boazerie, dywany, chuje muje dzikie węże, bo świeta, bo przyjdzie loża szyderców i rzecz jasna będzie lustrowanie, obgadywanie, więc mądry Polak wedle starego zwyczaju "zastaw się, a postaw się", napierdala z salonu wystroju wnetrza do ekskluzywnego butiku, żeby się mógł 3 dni poczuć jak Carrington....serio, może ja głupia jestem, ale nie rozumiem tego ni chuj.
Jakoś zawsze mi się wydawałol, że te "najbardziej rodzinne ze świąt", jak mówi Jolanta Pieńkowska, pani z telewizora, której się boję, to jakoś inaczej powinno wyglądać...coś dobrego do jedzenia, symboliczny drobiazg w ramach prezentu, miło, luźno, sympatycznie, ma być fajnie, wesoło, a nie nerwica i zapierdol.
U mnie w tym roku było jak zawsze-kameralnie, bezstresowo, przyjemnie, winko z ojcem, ploty, jakiś fajny film, pogaduchy, a że jakieś tam drobiazgi dostałam...szczerze-nie spodziewałam się, i mimo że nie były to cuda techniki ani żadne cuda, które teraz trzeba będzie 30 lat spłacać i wpierdalać chleb ze łzami, a szampon do włosów,  ulubione ciastka,  myszka do komputera i kredki- czyli skromnie, funkcjonalnie, a za kilka groszy uczyniło mnie szczęśliwą.
Serio, wiele nie trzeba, chyba świeta sa po to, żeby pobyć z ludźmi,których się lubi/widzi nieczęsto-bo z lubieniem rodziny to różnie bywa- najlepszym prezentem dla wszystkich jest brak spinki i nerwówy, która potem przekłada się na ten cały pseudowyjątkowy nastrój. W dobrym towarzystwie można siedzieć 10 godzin przy słonych paluszkach i herbcie, więc chujozy, starych pretensyj i innych problemów nie zamaskuje się sztucznością, udawaniem,że jest ooo, tak zajebiście w pytę i super, nie zapcha żarciem nawet najlepszym...więc, taki sentymentalny tekst ode mnie-wystarczy kochać swoich bliskich i im to czasem okazać, obejdzie się bez pożyczek na święta, bez wydawania nastu tysięcy na cuda niewidy.....bo na co to komu, kiedy i tak chce się człowiek jak najszybciej zmyć, albo chociaż najebać, bo wytrzymać nie da rady.

Serio- pokazywanie wszystkim, jakim to się jest krezusem, ile to się ma, och ach- po cha, ja się pytam, po jaką nędzę? Ludzie, którzy cokolwiek sobą reprezentują, nie muszą się lansować byle czym, byle parą chodaków i łachami, boazerią i dizajnerskim byleczym, szmatą do podłogi przerobioną na szarawary- "najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Tralala.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz